21.45 – 20.40, Riom 1 649 km.
Maroko w tym roku to był zupełny przypadek. Wszystkie przygotowania były skierowane na Algierię. Zawiązała się grupa z dwoma samochodami, była konkretna ekipa ludzi zdecydowanych, była nawet wpłacona zaliczka do algierskiego biura podróży i opłacone (i nie zwrócone przez ambasadę) koszty wizy do Algierii. Niestety sytuacja w Tunezji (przez którą mieliśmy jechać do Algierii), jak i w samej Algierii nie była ciekawa, a „gwoździem do trumny” była opieszałość i całkowita ignorancja urzędników arabskich. Zgoda na nasz wyjazd miała przyjść z Algierii i jak dotąd jeszcze nie dotarła. Mimo wielu wizyt w krajach arabskich i różnych dziwnych sytuacji z taką nigdy się nie spotkałem, ale chyba jeszcze nie znam Arabów.
W konsekwencji na 10 dni przed planowanym wyjazdem tworzy się nowa grupa wyjazdowa. Jedynym rozsądnym (brak wiz) i aktualnie bezpiecznym kierunkiem afrykańskim jest Maroko. Wyjazd ustalamy na środowy wieczór. Dzień wcześniej pakujemy wszystkie graty do Defendera. W środę wieczorem wsiadamy do samochodu i czeka nas bardzo długa droga do hiszpańskiego portu Algeciras. Na szczęście jak to na wyjazdach bywa przygoda zaczyna się od odpalenia Defendera więc wszyscy są bardzo podekscytowani.
Standardowa trasa z Kalisza przez Zgorzelec, Chemnitz, Norymbergę, Karlsruhe, Fryburg potem Francja z Mulhouse i dojeżdżamy do Riom przed Clermont Ferand.
W wspomnianym Riom znaleźliśmy się około 20.00. Po prawie 24 godzinach jazdy należał nam się przyzwoity odpoczynek. Nie znaleźliśmy w okolicy hotelu F1, ale trafiliśmy na podobny o nazwie Etap. Za rozsądne 19 EUR od osoby mieliśmy 2 pokoje z własnymi łazienkami. Jedyna różnica miedzy F1, a Etapem to właśnie wspomniana łazienka w pokoju.
Nocleg w hotelu (19 EUR).
8.30 – 4.30, Kalisz 1485 km.
Do Genui dopływamy rano. Odprawa trochę trwa, ale wszystko idzie w rozsądnym tempie. Pozwala to nam na wyruszenie o 8.30. Przed Mediolanem robimy jeszcze zakupy w już przedświątecznym ogromnym centrum handlowym i jedziemy do domu.
Po całodziennej i prawie całonocnej jeździe, przejechaniu 1 485 km. kończymy wyprawę w Kaliszu o 4.30.
Prom wyrusza o 00.30. My udajemy się na zasłużony odpoczynek.
Na drugi dzień standardowo mamy przystanek w Barcelonie, gdzie odbywa się duży załadunek nowych Seatów. Fajny widok z pokładu, gdy ponad 100 samochodów wjeżdża na prom.
Noclegi na promie.
10.30 – 16.30, Tanger Med. 151 km.
Po porannych zakupach pojechaliśmy do Tangeru. W samym Tangerze dokonaliśmy jeszcze dużych zakupów w centrum handlowym „Mariane”. Dawniej uważałem, że chodzenie po centrach handlowych w innych państwach to marnowanie czasu, gdyż to samo można kupić u nas w Polsce. Jakże się myliłem okazało się wiele lat temu w Maroku gdzie znalazłem dużo niespotykanych u nas produktów, w szczególności spożywczych.
Od tamtego czasu staram się odwiedzić takie miejsca przynajmniej raz podczas wyprawy i najlepiej w drodze powrotnej gdy można się pozbyć resztek gotówki i dokonać niezłych zakupów. Z tymi resztkami gotówki to jest trochę inaczej, bo zakupy bywają duże i potem musimy robić niezłą rewolucję w pakowaniu samochodu.
Tak tez było tym razem, ale parking pod „Mariane” był duży i pusty więc nie było problemu z rozpakowaniem całego Defendera.
Z Tangeru trzeba się jeszcze dostać do nowego portu Tanger Med. Jedziemy autostradą, tankujemy na ostatniej stacji tanie marokańskie paliwo i około 17.00 meldujemy się na przejściu granicznym.
Jesteśmy pierwszymi podróżnymi więc odprawa trwa długo. Urzędnikom się nie spieszy. Wszystkie czynności zabierają nam ponad godzinę. W normalnych warunkach gdy jest kolejka sam proces stemplowania paszportów i odprawy celnej pojazdu trwa zdecydowanie krócej. W końcu po 18.00 znajdujemy właściwe miejsce przybicia naszego promu. Port jest duży i ma wiele przystani więc gdy jest się pierwszym to faktycznie trudno namierzyć właściwe miejsce. Prom przybija około 22.00 i jesteśmy świadkami całej procedury rozładunku i załadunku. Mimo, że wielokrotnie pływałem różnymi promami to gdy jest trochę spokoju można zauważyć rożne ciekawostki. Obciążone do granic możliwości pojazdy Marokańczyków z towarami z Europy, różnej maści pojazdy terenowe i również złapani Marokańczycy, którzy nielegalnie próbowali dostać się do Europy.
9.00 – 16.00, Larache 410 km.
Rozważaliśmy jakie miejsce wybrać na dzisiejsze zwiedzanie i nocleg. Z El Jadidy wyjechaliśmy o 9.00. Minęliśmy Casablankę, zastawiliśmy w spokoju Rabat i w końcu zatrzymaliśmy się w Larache trafiając w sam środek nadal trwającego Święta Dziękczynienia. W Larache widać dużo hiszpańskich wpływów co przekłada się na architekturę i również na zachowanie mieszkańców. Trafiliśmy na coś w rodzaju fiesty i spędziliśmy mile czas do późnego wieczora oglądając miasto, popijając dobrą kawę i obserwując tłumy ludzi.
W Larache znajduje się wiele tanich hotelików więc z noclegiem w rozsądnej cenie też nie było problemu.
W okolicach naszego hotelu trafiliśmy też na niezły sklep z tradycyjnymi wyrobami i sprzedawcę, z którym wynegocjowaliśmy świetne ceny (oczywiście wg naszego uznania).
Nocleg w hotelu (37,50 MAD).
10.00 – 17.30, El Jadida 280 km.
Prom z Tangeru do Genui mamy w czwartek w nocy, a do pokonania tylko 840 km. więc możemy dozować sobie przyjemności zwiedzania różnych miejsc i dłuższych pobytów.
Wyjeżdżamy o 10.00 i docieramy tylko do El Jadidy. Po 280 km. jesteśmy na miejscu i poświęcamy całe popołudnie na zwiedzanie historycznego portugalskiego miasta Mazagan.
Nocleg na kempingu (25 MAD).
10.00 – 18.30, Essauira 361 km.
Po śniadaniu wyruszamy w dalszą drogę. Na celownik bierzemy Essauirę. Nie mamy zbyt dużo do przejechania, bo tylko 361 km. więc toczymy się niespiesznie. Essauirę zwiedzaliśmy już w styczniu, ale miasto posiada wiele uroku i warto tutaj przyjechać raz jeszcze. Jednak dzisiaj był dzień zupełnie wyjątkowy, bo przypadało Święto Ofiarowania, które muzułmanie oficjalnie celebrują. W wąskich uliczkach Essauiry zwykle pełnych turystów dzisiaj odbywał się obrząd zarzynania baranów, świętowania, a po południu setki ściętych głów baranów wypalało się w podpalonych beczkach. Trafiliśmy na niesamowitą chwilę jakiej nie spotyka się zbyt często.
Po południu miasto powoli zaczęło wracać do swojego turystycznego charakteru. Jednak w przypadku Essauiry trzeba powiedzieć, że określenie turystyczny jest w pozytywnym znaczeniu. Mimo niekończącego się ciągu sklepików różnej maści miasto jest ciekawe i przyjemne, a tak na marginesie to można tutaj zrobić oryginalne zakupy w bardzo dobrej cenie.
Nocleg na kempingu (20 MAD).
8.30 – 21.00, Sidi Ifni 867 km.
Podejmujemy twardą decyzję, że docieramy do Sidi Ifni. Sześć lat temu byłem okolicach Ifni, ale nie zatrzymywałem się w mieście, chciałem to teraz nadrobić. Intensywna jazda przez cały dzień opłaciła się. O 21.00 po dosyć ciężkich ostatnich kilometrach w deszczu i serpentynach górskich pokonawszy 867 km. docieramy do Sidi Ifni. Postanawiamy tutaj trochę odpocząć, wynajmujemy w świetnej cenie pokoje w hotelu Suerte Loca i zostajemy tutaj na dwa dni.
Czas mija na odpoczynku, poszukiwaniu dobrego marokańskiego jedzenia i popijaniu dobrej kawy podczas oglądania miejscowej krzątaniny. Ciekawy okazał się targ rozmaitości w okolicach centrum Sidi Ifni. Wieczorem zamawiamy bilety promowe, które okazują się tańsze niż proponowane z rejsem w dwie strony i to w dodatku z wybranymi droższymi kajutami.
Jednak czasami warto trochę odczekać z zakupem i nie zamawiać biletów zbyt wcześnie.
Noclegi w hotelu Suerte Loca (83 MAD/dzień).
8.30 – 18.00, 120 km. za Dakhla 456 km.
Wyruszamy o 8.30 i postanawiamy obejrzeć Dakhlę. Na skrzyżowaniu skręcamy w lewo i jedziemy 40 km. długim półwyspem do miasta. Dakhla podobnie jak Layoune jest zdominowana przez wojsko marokańskie, ale również jest tutaj spora grupa turystów z Europy, w szczególności surferów. Po obiedzie i kawie żegnamy się z chłopakami z Toyoty, którzy zostają tutaj dłużej i jedziemy dalej.
Pokonujemy jeszcze około 160 km. i rozbijamy się na nocleg w tym samym miejscu, w którym Grzegorz miał wywrotkę na motorze. Jest to bardzo spokojne i osłonięte miejsce warte tego, aby ponownie tutaj odpocząć.
Nocleg na pustyni.
9.00 – 18.30, plaża w Ain Berda 391 km.
Wyjechaliśmy o 9.00, wróciliśmy do asfaltu i ruszyliśmy w stronę granicy. Na granicy mauretańskiej wszystkie formalności, łącznie z opłatą celną 10 EUR od samochodu odbyły się w ciągu godziny. Przekroczyliśmy pas ziemi niczyjej i wjechaliśmy do Maroka. Formalności papierowe również załatwiłem w około godzinę, niestety przy wjeździe do Maroka od strony Mauretanii należy przejechać pojazdem przez kontrolę rentgenowską. Cała procedura zgodnie z podejściem arabskim to jeden wielki bałagan, brak kolejki i jakiejkolwiek organizacji.
W końcu, gdy okazałem swoje zdenerwowanie zostałem wpuszczony, prześwietlony i mogliśmy w końcu wjechać do Maroka.
Jakie czynności należy wykonać po wjechaniu do Maroka, po pierwsze zatankować tanią ropę, a po drugie zjeść w końcu smaczny posiłek (chociaż ryby w Nouakchott były wyśmienite). Po posiłku udaje nam się pokonać jeszcze około 200 km. i na plaży niedaleko Ain Berda rozbijamy się na noc.
Nocleg na plaży.
9.00 – 18.30, Bank d’Arguin 340 km.
Dzisiaj za cel obieramy sobie Park Narodowy Banc d’Arguin, jedno z głównych miejsc przelotów i zimowania dużej części europejskich ptaków. Postanowiliśmy przejechać wzdłuż wybrzeża. Zjechaliśmy w wiosce El Mhajirat i puściliśmy się w stronę parku mając po lewej stronie fale Atlantyku, a po prawej wydmy Sahary. Przejazd był o tyle trudny, że fale często dobijały do wydm i nie było zbyt dużo miejsca do jazdy. Po 20 km. ciągłego przegrzewania się samochodu dałem znać Toyocie, że rezygnuję i zawracam. Problem tej trasy polegał też na tym, że przed przypływem należało znaleźć wjazd na wydmy, aby nie być zatopionym przez wodę.
Z moim defektem nie było szans na szybką jazdę i wycofałem się. Wróciłem do wspomnianej wioski i pojechaliśmy na północ asfaltem. Do parku zjechaliśmy w osadzie Chami, zakupiwszy bilety. Cały park był dla nas. Ruszyliśmy po śladach i na azymut do wybrzeża. Według mapy powinniśmy tam dotrzeć po około 30 km.
Jednak gdy po 40 km. robiło się już ciemno, a my nadal nie widzieliśmy wybrzeża rozlokowaliśmy się w środku „wielkiej pustki”. Mimo początkowej frustracji z powodu nie dotarcia do wybrzeża wieczór ten okazał się jednym z najbardziej przyjemnych. Kompletne odosobnienie, pustka i cisza pustyni.
Nocleg na pustyni.
8.00 – 15.00, Nouakchott 517 km.
Od wschodu słońca o 6.30 oglądamy dziką Afrykę we wiosce na końcu świata. Ludzie, zwierzęta, ptaki i wszystkie otaczające dźwięki i obrazy utwierdzają mnie, że warto jechać kilka tysięcy kilometrów, aby tego doświadczyć. Powoli się zbieramy. Z Matmaty wracamy inną drogą , która jest bardzo przyjemna i relaksująca (nie ma potrzeby walki z piaskiem). W odróżnieniu od dnia wczorajszego 20 km. pokonujemy w 45 minut i wyjeżdżamy na asfalt w Nbeika. Pompujemy opony i ruszamy do Sangarafa. Po 80 km. jesteśmy na skrzyżowaniu dróg Nouakchott – Kiffa.
Spoglądamy wszyscy po sobie i podejmujemy szybką decyzję o rezygnacji z wjazdu do Mali. Jest to punkt zwrotny wyprawy i od tej chwili będziemy się zbliżać do kraju.
Mimo dobrego planu i posiadania jeszcze czasu na zwiedzenie chociażby części Mali; rezygnujemy. Strata około 4 dni spowodowała, że załamał się mój plan wyprawy i wjazd do Mali spowodowałby większy niedosyt niż zadowolenie. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że odwiedzimy Mali w następnej wyprawie łącząc je z Burkina Faso i może innymi krajami tego regionu. Okazało się, że nasza decyzja o rezygnacji z Mali była bardzo rozsądna, gdyż kilka dni po naszym powrocie do Polski porwano naszego znajomego z RPA podróżującego motocyklem. Wydarzyło się to co prawda w Timbuktu, ale sytuacja w całym Mali stała się raczej nieciekawa.
Dzisiaj dzień jazdy. Za cel obieramy Nouakchott i w ciągu 7 godzin docieramy do stolicy. Jest godzina 15.00 więc wybieramy się od razu do portu i trafiamy akurat na rozładunki połowów. Spacerujemy w porcie obserwując rozładunki, handel, patroszenie, zasypywanie lodem i szereg innych czynności związanych z rybołówstwem. Wzdłuż brzegu fotografujemy kolorowe łodzie rybaków i ich samych (szczególnie tych, którzy sami chcą być fotografowani).
Po tych atrakcjach nocleg znajdujemy w Auberge Menata. Po południu szukając lokalnej knajpy trafiamy na manifestację Sahrawi (mieszkańców Sahary Zachodniej), która przejeżdża przez centrum miasta z flagami Sahary Zachodniej.
Nocleg w Auberge Menata (2 500 MRO).
7.30 – 19.00, Delta Matmata 432 km.
Szybki start o 7.30 i jedziemy dalej. Mijane miasteczka są już odmienne od tych na północy Mauretanii. Tutaj widać już zdecydowanie bardziej „czarną Afrykę” i jest to bardzo ciekawe doświadczenie.
Mijamy Boutillimit i docieramy do Aleg. Tutaj muszę zatankować i wymienić trochę euro na ougija. Jest bank, ale jak to bywa w tej części świata kierują mnie do lokalnego biznesmana, który po niezbyt korzystnym kursie (nie obyło się bez twardej negocjacji) wymienia mi euro. Tankujemy, robimy kilka drobnych zakupów i po kilku chwilach znamy już dużą część populacji Aleg. Jest bardzo miło, ale ruszamy dalej. W Sangarafie zjeżdżamy z głównej N3 na Moudjeria. Upał jest niemiłosierny, ale mauretańskie asfalty w przeciwieństwie do polskich są dobrej jakości i się nie topią. Na trasie do Moudjeria też jest asfalt i prowadzi nas poprzez rewelacyjną z niesamowitym widokiem przełęcz Acheft do zjazdu na Matmata.
Mam koordynaty z GPS i we właściwym miejscu skręcamy w prawo. Wkraczamy w totalnie odludny rejon z bardzo trudnym odcinkiem głębokiego piasku. Ostro walczę z terenem, z przegrzewającym się samochodem (awaria turbo i spadki mocy uniemożliwiające co pewien czas jazdę) i z 45°C z nieba. 30 kilometrowy odcinek pokonujemy przez 3 godziny. W końcu docieramy do delty i na kilka kilometrów przed celem (delta z krokodylami) nie możemy namierzyć przejezdnej drogi. Krążymy trochę po wiosce Matmata i w końcu szef wioski proponuje nam swoje przewodnictwo. Dzięki jego pomocy po następnej godzinie i przejechaniu 7 następnych kilometrów, łącznie z dwukrotnym używaniem kompresora docieramy do wewnętrznej delty Matmata.
Udaje nam się zobaczyć dwa krokodyle, czyli mamy 100% trafień. Mimo trudów dotarcia do tego miejsca każdy przejechany metr i wykonana praca była warta obejrzenia widoków, przyrody, spotkania z miejscowymi mieszkańcami i wszystkich wrażeń tego dnia.
Przez następną godzinę wracamy do wioski, gdzie szef wskazuje nam miejsce na nocleg. Przed zachodem słońca odwiedzają nas dzieci, które obdarowujemy zabawkami. Całe przedstawienie (z nami w głównej roli) kończy się gdy szef wioski rozgania dzieciaki i zabrania przeszkadzać gościom. I faktycznie mamy spokój.
Rewelacyjny dzień z niezapomnianymi wrażeniami.
Nocleg w wiosce Matmata.
10.30 – 19.30, 65 km. przed Boutilimit 556 km.
Po przeanalizowaniu naszej sytuacji rozważamy rezygnację z wjazdu do Mali. Wszystkie zsumowane opóźnienia odebrały nam kilka dni. Wjazd do Mali tylko dla samego postawienia tam stopy nie ma sensu. Na celowniku mamy jeszcze krokodyle w Matmacie i wówczas zobaczymy jaka będzie ostatecznie sytuacja. Dzisiaj żegnamy się z Grzegorzem, który po ekscesach będzie zdany tylko na siebie. Chłopaki z Toyoty rano jeszcze dokonują pewnych napraw, ale wobec prostej trasy po asfalcie wyjeżdżamy przed nimi.
Jedziemy monotonną trasą z Atar przez Akjoujt. Przez prawie 500 km. do Nouakchott mijamy tylko kilka osiedli ludzkich składających się z glinianych chatek i rozpadających się namiotów. Mamy zabójcze 43°C, wszystko się lepi i gotuje. W takim stanie docieramy do stolicy Mauretanii, którą tym razem omijamy (będziemy zwiedzali podczas powrotu). Na wylocie z Nouakchott na Kiffa (trasa zwana Drogą Nadziei) trafiamy na targ zwierząt. Niesamowite miejsce, w którym spędziliśmy trochę czasu. Droga Nadziei usłana jest cała zwłokami zwierząt, które nie zważając na ruch samochodów spędzają czas w okolicach trasy lub ją przecinają w najmniej odpowiednim momencie. Informacje, aby nie jeździć w Afryce po zmroku nabierają tutaj realnego kształtu. Nie jest przyjemne najechanie w nocy na wielbłąda, krowę lub osła. Mimo monotonii droga jest ciekawa, cały czas faluje wspinając się bądź zjeżdżając z wydm. Po około 90 km. gdzieś w wielkiej pustce zatrzymujemy się na posterunku żandarmerii i rozbijamy obozowisko.
Na tej szerokości geograficznej noc zapada szybko i kolację szykujemy już po ciemku.
Toyota również dojeżdża do nas po kilku godzinach.
Nocleg na posterunku.
8.00 – 16.00, Chinguetti 193 km.
Pozbywszy się na kempingu zbędnych ciężarów (cały czas wożę opony motocyklowe i sprzęt Grzegorza) wyruszamy na zwiedzanie okolicznych atrakcji. Rano ponownie mamy nerwówkę z Grzegorzem i znowu wyjeżdżamy spóźnieni. Na szczęście dzisiaj nie spieszymy się, bo i tak wracamy na kemping.
Pierwsza atrakcja to Przełęcz d’Ebnou, za którą kończy się asfalt i zaczyna się właściwa droga do antycznych ksarów w Chinguetti i Ouadane. Właśnie w tym miejscu tracimy z oczu naszego motocyklistę, który obrażony znika na pustyni i wraca (na szczęście) po północy.
My dobrze utrzymaną szutrówką przez 80 km. jedziemy do Chinguetti. Po jakimś czasie ukazuje się nam wymierające miasto zasypywane przez wydmy. W czasach świetności było to miejsce na przecięciu szlaków karawan zamieszkiwane przez 20 000 ludzi. Było to w XIII wieku, obecnie mieszka tu tylko 4 000 osób żyjących głównie z turystów takich jak my. Aktualnie gdy rząd francuski odradza swoim obywatelom wyjazdy w te rejony i oazę odwiedza niewielka ilość turystów zostaliśmy osaczeni przez kobiety sprzedające pamiątki. Udało nam się zwiedzić muzeum z biblioteką pełną islamskich manuskryptów i pochodzić trochę po mieście.
Mimo natłoku handlarek udało nam się zrobić pewne zakupy i opuściliśmy Chinguetti.
Podjęliśmy decyzję, że nie jedziemy już do Ouadane, tylko udaliśmy się w stronę najciekawszej przełęczy w regionie: Passe d’Amogjar. Urządzamy tam obiad i odpoczywamy w cieniu. Niestety ze względu na bardzo wąski i zniszczony przez przepływającą wodę trakt na przełęczy nie decyduję się na zjazd i wracamy tą samą drogą do Atar. Na kempingu meldujemy się o 16.00.
Wieczór upływa na odpoczynku, praniu i pakowaniu gratów do Defendera.
Nocleg na kempingu (8 750 MRO).
9.00 – 14.00, Atar i Terjit 207 km.
Będąc już spokojnymi o losy Krzysztofa wyruszamy o 9.00 do Atar. Trasa wiedzie bardzo malowniczymi rejonami wyglądającymi bardziej na Sahel niż pustynię. Niewątpliwie jest to jeden z ciekawszych krajobrazowo odcinków. Przekraczamy Przełęcz Aouinat et Mlis. Na szczycie czekają już na nas żandarmi z pozdrowieniami. Chyba w całej Mauretanii wiedzą już o grupie Polaków w Toyocie i Defenderze.
Później zjazd do Atar i na 10 km. przed miastem zaczyna się asfalt. Trasa z Choum do Atar to dokładnie 110 km. z czego 100 km. to bardzo przyjemny off-road.
Atar to obecnie nieduże miasto (w przeszłości było znaczącym ośrodkiem), aczkolwiek jeszcze niedawno było rozpatrywane jako stolica Mauretanii. Wybór jednak padł na wioskę na plaży o nazwie Nouakchott.
Od strony drogi z Choum znajduje się przyjemny kemping prowadzony przez parę Holendrów o nazwie Bab Sahara. Oczywiście zatrzymujemy się w nim. Od razu ustalamy pobyt na dwa dni z zamiarem odpoczynku po wrażeniach i pozwiedzaniu ciekawych miejsc w okolicach. Jest około południa i mamy jeszcze sporo czasu do zachodu słońca wobec tego ruszamy do atrakcji regionu o nazwie Terjit. Terjit zasługuje na obejrzenie, gdyż jest wspaniała oazą w wąskim wąwozie, z którego brzegów spływa woda. Cały teren jest gęsto porośnięty palmami ze specyficznym mikroklimatem. W środku tak gorącej pustyni takie miejsce jest naprawdę skarbem.
Spędziliśmy tutaj miłe chwile, a niektórzy skorzystali nawet z kąpieli w tzw. „basenie” w górnej części wąwozu.
Po południu wróciliśmy do Bab Sahara. Tam oddaliśmy się błogości, odpoczynku w basenie (trochę większym niż w Terjit) i zjedzeniu grillowanej kozy przygotowanej przez miejscowych kucharzy.
Nocleg na kempingu (8 750 MRO).
Pobyt w Choum.
Rano okazało się, że Toyota spaliła sprzęgło. Jednak pustynia musiała zebrać swoje ofiary. Ustalamy, że czekamy na Toyotę. Dzień spędzamy na zwiedzaniu Choum, oglądaniu lokalnego kolorytu i chowaniu się przed słońcem. Faktycznie takie spędzenie czasu; trochę dłużej w jednym miejscu jest bardzo interesujące i pozwala zrozumieć życie lokalnej ludności. Po południu dociera do nas Krzysiek z wizją zakupu w Nouakchott nowego sprzęgła. Później okazuje się, że nic z tego nie wyszło i Krzysiek poradził sobie z naprawą własnoręcznie będąc na końcu świata. Ustalamy, że jutro ruszamy do Atar i tam się spotkamy.
Po południu jestem już w tak dobrej komitywie z szefem żandarmerii, iż ten zabiera mnie na wieczorny obchód, a w zasadzie objazd po Choum. Jest to naprawdę niesamowity folklor.
Nocleg na posterunku w Choum.
8.20 – 20.30, Choum 248 km.
Nocleg był niesamowity. W nocy i nad ranem przejechał pociąg i wrażenia słuchowe były wspaniałe.
Dzisiaj udaje nam się wyruszyć o 8.20. Nie jest to idealnie, ale można już trochę więcej przejechać.
Oprócz pustyni czeka nas dzisiaj atrakcja w postaci Ben Amiry. Jest to drugi co do wielkości monolit kamienny na świecie. Pierwszy znajduje się w Australii – święta góra Aborygenów Uluru, drugi właśnie w Mauretanii.
Trasa jest bardzo ciężka, pokonujemy długie odcinki kopnego piasku. Raz trafiamy na pociąg w całej okazałości, 165 wagonów ciągniętych przez 3 lokomotywy.
Przed Ben Amirą ratujemy Grzegorza z poważnej opresji (został dosyć mocno przygnieciony przez motor). Po południu docieramy do monolitu, ale najpierw kierujemy się do mniejszej góry o nazwie Aisha, która znajduje się 5 km. od Ben Amiry w kierunku NW. Mniejszy monolit jest naznaczony bytnością ludzi są na nim wyrzeźbione różne postaci, zwierzęta i formy geometryczne wykonane w różnych czasach historycznych, ale w większości w 1999 roku wyrzeźbione przez 16 międzynarodowych rzeźbiarzy, którzy w tym miejscu celebrowali wejście w nowe millenium.
Pod głównym monolitem urządzamy sobie piknik z obiadem. Po obiedzie ruszamy w stronę Choum.
Przekraczając jedną z wydm Krzysiek z Toyoty zakopał się w piasku i stwierdziwszy, że trochę muszą pokopać uznał, że mogę jechać do Choum. Był to przełomowy moment, bo od tej chwili mieliśmy się nie widzieć przez kilka dni. My ruszyliśmy w stronę Choum, gdzie dotarliśmy około 19.00. Uznaliśmy jednak, że chłopaki z Toyoty przejechali Choum więc my też pojechaliśmy dalej w stronę Atar. Niestety było już kompletnie ciemno i nie udało nam się namierzyć poprawnego szlaku. Jak niepyszni wróciliśmy do Choum i spotkaliśmy się z kompletnie wycieńczonym Grzegorzem. Żandarmeria natychmiast się nami zajęła, zabrali nas na posterunek i pozwolili biwakować na jego terenie. Po 248 km. byliśmy wykończeni więc skorzystaliśmy z zaproszenia.
Jednak o Toyocie nie było żadnych wieści.
Nocleg na posterunku w Choum.
11.30 – 18.00, 15 km. przed Tmeimichat 251 km.
Dopiero rano widzimy na jakim jesteśmy zadupiu. W najbliższej okolicy jest tylko nasz hotelik, kilka namiotów lokalesów i dwa dystrybutory paliwa. I wokół pustynia. Jest pięknie, wspaniale i o to chodzi w takich wyprawach. Szykujemy się do wjazdu na trakt R2 prowadzący do Choum niestety Grzegorz ciągle walczy z motorem. Zmienia jeszcze opony i w konsekwencji wyruszamy o 11.30. Niestety znowu zmarnowaliśmy pół dnia.
Po kilkudziesięciu kilometrach zjeżdżamy z asfaltu w lewo i wkraczamy w prawdziwą Saharę. Wrażenia z jazdy są niesamowite, wielka pustka, gdzieniegdzie wielbłądy, po lewej stronie linia kolejowa Nouadhibou – Zouerat.
W tempie 20 – 40 km/h połykamy pustynne kilometry. Zdarzają się dosyć trudne bardzo piaszczyste odcinki.
Toyota wystartowała ostro do przodu, my gdzieś w środku, a Grzegorz walczy z tyłu.
Po jakimś czasie tracimy Grzegorza z oczu. Postanawiamy poczekać. Okazuje się, że Grzegorz jest potwornie zmęczony długimi odcinkami piaszczystymi (nie potrafi już zliczyć ilości upadków). Za miejscowością Inal jedziemy jeszcze godzinę i rozbijamy biwak. Jesteśmy około 15 km. przed Tmeimichat. Gdy spokojnie odpoczywamy po ciężkim dniu, a Grzegorz ponownie ma rozmontowany motor widzimy w oddali światła samochodów. Podjeżdżają do nas dwie Toyoty z żołnierzami i informują, że nie możemy tutaj nocować. Musimy jechać z nimi na posterunek i tam możemy spać.
Nie ma co się kłócić i dyskutować. Szybko składamy biwak, motor ląduje na pace Toyoty i wracamy 10 km. w ciężkim piasku do posterunku. Posterunek znajduje się po północnej stronie linii kolejowej w odległości 4 km. od niekontrolowanej granicy Sahary Zachodniej. Właśnie to sąsiedztwo zmusza nas do noclegów przy posterunkach. Nauczeni dwoma noclegami nie mamy już zamiaru nocować w innych miejscach niż przy posterunkach. Nie ma sensu rozbijanie noclegu, aby za jakiś czas składać wszystko i przenosić się kilka kilometrów dalej. Chyba, że moglibyśmy się zakamuflować gdzieś dalej od traktu i być niezauważonym. Niestety w nocy przy lampach i czołówkach jest to utrudnione.
Nocleg na pustyni.
9.00 – 20.00, Bou Lanouar 548 km.
Po całonocnych naprawach Grzegorzowi udało się wystartować o 9.00. Ruszyliśmy razem i wzdłuż Atlantyku połykaliśmy kilometry. Po około 120 km. mijamy małą atrakcję na trasie czyli Zwrotnik Raka. Jest on zaznaczony małą zardzewiałą tabliczką i nic nie sugeruje iż jest to jakiś szczególny punkt. Oczywiście dla nas jest on następnym osiągnięciem w historii wyprawowej. Trochę zdjęć i jedziemy dalej. W okolicach Ain Berda jedziemy blisko wybrzeża i korzystając z okazji kąpiemy się w oceanie. Woda jest przeraźliwie zimna. Ja mam kłopoty z zamoczeniem nóg, natomiast syn wskakuje od razu do wody.
Zamierzamy dzisiaj przekroczyć granicę i wjechać do Mauretanii. Zbieramy się szybko i jedziemy.
Około 17.00 jesteśmy na granicy. Ostatnie tankowanie i wjeżdżamy na terminal. Tutaj zwykła procedura marokańska, która trwa około pół godziny. Oprócz standardowych procedur jest jeszcze wpis do księgi prowadzonej przez marokańskich żołnierzy i otwiera się szlaban.
Wyjeżdżamy z Sahary Zachodniej na ziemię niczyją. Teren faktycznie wygląda jak po ataku bombowym i prawdą jest, iż jest zaminowany. Najrozsądniej poruszać się wyjeżdżonymi traktami, a jest ich kilka. Prowadzą do majaczących w oddali budynków mauretańskich służb granicznych.
Po drodze mijamy dziesiątki wraków samochodów i porzuconego sprzętu różnej maści. Przyciskamy trochę gaz, bo o 18.00 zamykają granicę, a zostało nam niewiele czasu.
W końcu docieramy do budynków. Wjeżdżamy, parkujemy, miły żołnierz kieruje mnie do odpowiedniego pokoju po fiszki. Wypełnione zostawiamy u żołnierza i przenosimy się do odprawy celnej. Na razie poszło bardzo sprawnie. Żołnierz dostaje ode mnie talię kart i jest bardzo zadowolony.
Odprawa polega na wypełnieniu odpowiedniego dokumentu, zapłaceniu 10 EUR (nawet nie było mowy o targowaniu się) i otrzymaniu pieczątki z wpisanymi danymi samochodu. Dłużej trochę trwa podanie danych każdej osoby wjeżdżającej, ale także uwijamy się z tym szybko. W końcu dostajemy pieczątki wjazdowe i formalnie jesteśmy w Mauretanii.
Ostatnim etapem było wykupienie ubezpieczenia na pojazd i wymiana EUR na MRO.
Z terminala granicznego (wielkie słowo jak na te kilka budynków) wyjeżdżamy już po ciemku. Ogarnia nas totalna ciemność. Trasa na szczęście jest prosta, gdyż po przejechaniu linii kolejowej mamy skrzyżowanie, na którym musimy się udać w stronę Nouakchott. Tak też robimy. Mijamy kilka posterunków wojskowych, na których dajemy przygotowane wcześniej fiszki i szukamy miejsca na nocleg. Zatrzymujemy się w Bou Lanouar i przy linii kolejowej rozbijamy biwak. Gdy wszystko już mamy rozłożone przyjeżdżają miejscowi i każą nam się przenieść w okolice hoteliku. Miejsce to jest oddalone od nas zaledwie 1 km. i mimo naszych nalegań nie udaje się ich przekonać. Twierdzą, że jest to dla naszego bezpieczeństwa, bo w tych okolicach Al Kaida ma też „szeroko otwarte oczy”.
Zniesmaczeni i zdenerwowani takim powitaniem przenosimy się pod hotelik i tam rozbijamy biwak.
Nocleg na pustyni.
7.30 – 18.20, 120 km. przed Dakhla 602 km.
Dzisiaj też przed nami długi odcinek asfaltowy. Start o 7.30 i ostra jazda pod wiatr. Jedziemy w sporych odległościach od siebie. Pierwsza Toyota Krzyśka, potem Grzegorz na motorze, a ja na końcu. Jechałem na końcu, ze względu na ciągłe problemy z turbo i poruszanie się z różnymi prędkościami. Pokonywanie takich pustych i jednostajnych przestrzeni powoduje, że człowiek zapomina o pewnych niebezpieczeństwach. Tak też się stało z Grzegorzem (motocyklistą). Gdy wyjechaliśmy zza wydmy i kilku zakrętów zauważyliśmy Grzegorza na poboczu; grzebał coś przy motorze. Gdy się zatrzymaliśmy okazało się, że miał poważną wywrotkę. Po prostu nie ocenił poprawnie zakrętu i wyrzuciło go na piasek. Trzymał się jeszcze trochę, ale w końcu zaliczył upadek. Na szczęście zwichnął tylko kostkę. Jednak konsekwencje dla motoru były poważniejsze.
Po takich emocjach nie pozostało nam nic innego jak znaleźć miejsce na nocleg. Udało się wyszukać bardzo ładny punkt kilometr od miejsca wypadku Grzegorza. Podjechaliśmy Defenderem i przepchaliśmy motor (niestety nie chciał odpalić).
My zabraliśmy się za przygotowanie posiłku i rozbijanie namiotów, natomiast Grzegorz rozpoczął mozolne rozbieranie motoru na czynniki pierwsze i próbę jego naprawienia.
W związku ze zdarzeniem pokonaliśmy dzisiaj niewielki odcinek (jak na warunki pustynne).
Nocleg na pustyni.
8.00 – 20.00, 20 km. za El Ouatia 505 km.
Zbieramy się o 8.00 i ruszamy dalej w drogę. Mamy do przejechania wiele monotonnych kilometrów więc staramy się nie ociągać. Jednak śniadanie przedłuża się (tak to jest jadąc większą grupą) i czas nam ucieka.
Jedziemy na południe mijając Tiznit, Guelmim i Tan-Tan. W końcu docieramy nad Atlantyk do miejscowości El Ouatia. Pokonujemy jeszcze 20 km i rozbijamy biwak gdzieś nad Oceanem Atlantyckim wysoko na klifie. Spędzamy bardzo miły wieczór rozkoszując się pięknem przyrody i czując wolność jaką daje taki sposób podróżowania.
Nocleg nad Atlantykiem.
8.00 – 21.15, przed Agadirem 485 km.
Ambasadę otwierają o 9.00 więc niespiesznie pakujemy graty i jedziemy. Jak to często bywa błądzimy po raz kolejny po okolicach zanim trafiamy na malutką uliczkę z ambasadą mauretańską. Wydawanie paszportów odbywa się szybko i sprawnie. Wreszcie zaczyna się prawdziwa przygoda; ruszamy o 11.45.
Nie chcąc marnować czasu na kluczenie po podrzędnych drogach wjeżdżamy na autostradę. Jazda odbywa się szybko, chociaż samochód trochę szwankuje (jest to efekt nieszczelności turbo, które dopiero zdiagnozowałem po dotarciu do kraju). Trasa z Rabatu do Agadiru zabiera nam 6,5 godziny.
Po 21 jesteśmy już zmęczeni i rozkładamy się na nocleg na autostradowym parkingu przed zjazdem do Agadiru.
Nocleg na stacji paliw.
11.00 – 12.00, Haroura 53 km.
Ambasada, a w zasadzie małe okienko (podobne do takiego w jakim kupuje się chleb z piekarni) otwiera się o 9.00. Wspólnie wypełniamy druczki wizowe, (po francusku i arabsku, ale jakoś idzie) wpłacamy po 510 MAD za wizę dwukrotnego wjazdu od osoby i składamy paszporty. Niestety tutaj niemiła niespodzianka, bo zgodnie z nowymi regulacjami na wizę musimy czekać 2 dni robocze, a nie jak dotychczas jeden. Żadne nasze prośby, błagania i próby przyśpieszenia wydania wizy nie dają skutku. W końcu pogodzeni z tym, że w Rabacie będziemy siedzieć 2 dni ruszamy na poszukiwanie kempingu.
W towarzystwie motocyklistów z Holandii, RPA i znajomego z Poznania jedziemy kilkanaście kilometrów na wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu kempingu. W końcu znajdujemy dosyć obskurny, ale jedyny otwarty kemping w okolicy najbliższej ambasadzie (właściciel tego kiepskiego miejsca też ma tego świadomość).
Siedzi już na nim duża ekipa ludzi z całej Europy oczekująca tak jak my na wizy mauretańskie. Ok. Posiedzimy, poczekamy, będzie wesoło.
Część grupy, która jeszcze nie była w Maroku wybrała się na zwiedzanie Rabatu, część pozostała na miejscu.
Nocleg na kempingu (52,50 MAD/dzień).
19.00 – 1.00, Rabat 301 km.
48 godzin musimy spędzić na promie. Biorąc pod uwagę dystans do Algeciras, czyli prawie 3 500 km. od Kalisza, prom jest lepszym rozwiązaniem. Jedziemy tylko 1 500 km. do Genui, a później w luksusowych warunkach odpoczywamy przez 2 dni. Czas mija na czytaniu, oglądaniu filmów, opalaniu się i zacieśnianiu znajomości.
Do Tangeru docieramy o 20.00. Ustawiamy się w długiej kolejce i cierpliwie czekamy na wjazd. Razem z nami dopływa wielu podróżników i Marokańczyków objuczonych dobrami europejskimi wracających do domu. Spędzamy dobre 2,5 godziny na granicy.
W końcu o 21.00 ruszamy. Po drodze wlewamy do pełna taniego marokańskiego paliwa i kierujemy się autostradą do Rabatu. Chcemy tam dotrzeć, aby rozlokować się przed ambasadą mauretańską.
301 km. do Rabatu pokonujemy w 4 godziny.
O 1.00 trafiamy w końcu przed ambasadę mauretańską i w towarzystwie Senegalczyków (oczekujących tak jak my na wizy) układamy się do snu.
Późno w nocy dojeżdża do nas na motorze kolega z Poznania, który jechał przez Francję i Hiszpanię.
Nocleg pod ambasadą Mauretanii.
19.00 – 15.30, Genua 1 489 km.
Od ponad roku planujemy z Tomkiem z Krakowa wyjazd do jakiegoś saharyjskiego kraju. Niestety sprawy nie układały się po naszej myśli. Najpierw odmowa, a w zasadzie brak jakiejkolwiek decyzji w sprawie wiz algierskich i jesienny zeszłoroczny plan „diabli wzięli”, a w zasadzie algierska biurokracja. Szybka decyzja i w lutym byliśmy starą ekipą dwa tygodnie w Maroku. Jednak zawsze jest niedosyt pustyni, tym bardziej, że tylko liznęliśmy kawałeczek Sahary Zachodniej. Po powrocie zabraliśmy się ostro z Tomkiem do organizacji jesiennej wyprawy. Dograłem kilka logistycznych szczegółów i byliśmy gotowi. Tomasz profesjonalnie opracował kwestie internetowe, ja działałem organicznie wśród grona znajomych. W konsekwencji na dwa miesiące przed planowanym wyjazdem mieliśmy gotową ekipę do zapełnienia dwóch pojazdów. W ostatniej chwili dołączył do nas motocyklista z Poznania. Jako grupa nie znamy się kompletnie, wielu z nas ma za sobą poważne wyprawy w różne części świata, ale jak to bywa z grupami trzeba się przygotować na zgrzyty. Wszystko się okaże w „praniu” i postaram się przelać na papier w miarę wiernie moje odczucia. Oczywiście moje, czyli subiektywne, ale autor dziennika może być tylko jeden. Nareszcie wyjeżdżamy. Defender nie może się domknąć, ciągle chodzą po głowie myśli, czego nie zabraliśmy. W końcu o 19.00 odpalam samochód i ruszamy do Genui. Po starcie wszystko się uspokaja i wskakuję w rytm połykania kilometrów. Przed nami długa droga przez Polskę, Niemcy, Austrię, Lichtenstein, Szwajcarię i Włochy. Piszę Lichtenstein, bo wiele razy przejeżdżałem obok jednego z najmniejszych państw świata, ale nigdy go nie odwiedziłem. Chciałem naprawić ten błąd i wypić chociaż kawę w tym państwie. Cały wieczór i noc pokonuję Polskę, Niemcy i krótki odcinek Austrii. Samochód wydaje dziwne dźwięki z okolic snorkela, ale jedziemy dalej. Rankiem jesteśmy w Szwajcarii. Na pierwszej stacji kupujemy winietkę i poranną kawę. Czas mamy całkiem dobry i około 9.00 pozwalamy sobie na odwiedzenie wspomnianego Księstwa Lichtenstein. Przecinamy mały kraj z północy na południe, odwiedzamy stolicę Vaduz, podjeżdżamy do zamku królewskiego i kręcimy się trochę po okolicach. Jest sobota rano, wszyscy śpią i są pustki na ulicach. Należy bardzo ostrożnie używać pedału gazu w Lichtensteinie, bo bardzo szybko i niezauważalnie można wyjechać poza jego granice. Po 2 godzinach wracamy na autostradę w Szwajcarii i bez przeszkód o 15.30 meldujemy się w porcie. Spotykamy drugą część grupy z Toyoty. Wjeżdżamy na prom i o 19.00 ruszamy do Tangeru.
Noc spędzona w samochodzie
9.30 – 22.00, Kalisz 577 km.
Po drodze do Kalisza odwiedzam jeszcze kumpla w Białymstoku (z poprzedniej wyprawy do Senegalu), zostawiamy jedną uczestniczkę w Warszawie i trafiamy na korek na wylocie A2. Za stolicą wszystko się normuje i bez problemu dojeżdżamy do Kalisza. Mongolia 2013 została szczęśliwie zakończona.
9.30 – 22.00, Sejny 498 km.
Dzisiaj druga obowiązkowa część trasy powrotnej – Wilno. Będąc tak blisko Polski chciałem ominąć stolicę Litwy, ale przyparty do muru przez uczestników poddałem się. Kilkugodzinne zwiedzanie Wilna to zbyt mało, ale dla kogoś kto tutaj nie był może być zachętą do następnego przyjazdu. W Wilnie zabawiliśmy dosyć długo, bo postanowiliśmy przespać się w Polsce i jutro dojechać do domu. Późnym wieczorem przekraczamy granicę i dojeżdżamy do Sejn, gdzie w hotelu Skarpa załatwiamy nocleg, a w hotelowej restauracji serwujemy sobie ucztę kuchni litewskiej i gorzelnictwa polskiego.
Nocleg w hotelu Skarpa (50 PLN).
8.00 – 19.00, Jurmała 286 km.
Postanowiliśmy pospacerować kilka godzin po Rydze. Dla mnie była to druga wizyta w tym mieście, ale od 1996 roku miasto zmieniło się nie do poznania. Krok cywilizacyjny jaki uczynił ten kraj od wejścia do UE jest ogromny i docenia się to dopiero jak wjedzie się od wschodu. Polecam wszystkim eurosceptykom wyprowadzić się za nasze granice unijne na wschód wtedy może docenią co mają u siebie. Centrum miasta to żyjący organizm z dziesiątkami restauracji, barów i kawiarni. Muzyka rozbrzmiewa w wielu miejscach grana przez miejscowe kapele. Miło spędziliśmy czas chodząc po centrum i siedząc w jednej z knajpek na świeżym powietrzu. Nocleg postanowiliśmy spędzić na jednej z najważniejszych plaż dawnego ZSRR – Jurmale. Wyjechaliśmy tylko trochę z Rygi i dotarliśmy na miejsce. Oprócz miejsc zagospodarowanych przez ośrodki wypoczynkowe są też plaże dostępne dla osób chcących spędzić kilka godzin dziennie nad Bałtykiem. Wjazd na taką plażę kosztuje 2 LVL, wejście jest za darmo. W zamian mamy strzeżony parking, prysznice, czyściutką plażę i dozór ratowników.
Nocleg nad Bałtykiem w Jurmała.
8.00 – 17.30, Rezekne 599 km.
Ruch pojazdów nie jest zbyt intensywny i jedzie się w dobrym tempie (mimo moich obaw co do głównej tranzytowej drogi łączącej Moskwę z Rygą, a tym samym UE). Wydaje się, że wiele ciężarówek wybiera trasę przez Ukrainę i Białoruś dlatego też tutaj jest spokojnie. Odcinek od Rżewa do granicy łotewskiej prowadzi lasami i przypomina już nasze polskie klimaty. W ostatniej miejscowości rosyjskiej wydajemy ostatnie ruble i tankuję Toyotę do pełna. Ustawiamy się w niewielkiej kolejce. Wyjazd z Rosji jest bezproblemowy, chociaż pada pytanie o olej napędowy w kanistrach (okazuje się, że Rosja nie pozwala wywozić więcej niż 10 litrów). Łotewski pogranicznik też dopytuje się o paliwo, ale widząc taki samochód nie wnika za bardzo. Po wypełnieniu kwitków celnych z wpisaną ilością paliwa i alkoholu wjeżdżamy do UE. Czujemy się jakbyśmy byli już w domu. Granicę przekroczyliśmy na 7 godzin przed upływem naszej wizy. Wjechaliśmy w rejon obfitujący w jeziora więc szybko zjechaliśmy nad Jezioro Cirma i znaleźliśmy rewelacyjne miejsce na nocleg, kąpiel i ognisko.
Nocleg nad Jeziorem Cirma.