11.00 – 19.00, przeprawa na Bakoyu (Mali)
Rano rozpoczynamy procedurę odprawy celnej. W placówce znajduje się dwóch celników; wyższą i niższą rangą. Od razu daje się zauważyć, że zbyt dużo pracy nie mają i odprawy celne zdarzają się sporadycznie, z reguły jak pojawiają się tacy zwariowani turyści jak my. Szef zajmuje się papierami, a młodszy gotowaniem i parzeniem słodkiej i mocnej mięty, którą cały czas mnie częstują.
Szef sprawnie przygotowuje dokumenty na jedną z Toyot, wpłacam odpowiednią kwotę w EUR i sprawy są załatwione. Nie było najmniejszej próby wyłudzenia łapówki, czy sugestii w tym kierunku; zapłaciłem obowiązującą stawkę. Gdy przeszliśmy do odprawy drugiej Toyoty pojawił się problem, gdyż zgodnie z obowiązującym prawem jako właściciel nie mogę wprowadzić do Mali więcej niż jednego pojazdu. Utknęliśmy w martwym punkcie i rozpoczęliśmy rozmowę o życiu w Europie i Mali, o zwyczajach i popijaliśmy pyszną herbatkę. Wyjaśniałem celnikowi, że jedziemy do Burkina Faso, a potem dalej i nie możemy się już cofnąć do Mauretanii. Teoretycznie użytkownik drugiej Toyoty powinien posiadać notarialne potwierdzenie użytkowania mojego pojazdu. Jednak tego nie mamy, bo tutaj jest Afryka i nikt nie robi problemów w kwestiach dokumentów. Chodzi mi po głowie jakaś łapówka, ale mocno się waham, bo celnik sprawia wrażenie uczciwego człowieka. W toku rozmów ustalamy, że napiszę w języku polskim potwierdzenie użytkowania, a celnik dołączy to do dokumentów. Po chwili wszystko jest gotowe, płacę ponownie taką samą kwotę jak za pierwszą Toyotę i możemy legalnie poruszać się po terytorium Mali.
Na razie to jest połowa drogi, gdyż jeszcze musimy podstemplować paszporty w wiosce Aourou, która znajduje się następne 60 km. dalej na południe. Podobnie jak wczoraj droga nie istnieje i walczymy w warunkach pustynno-sahelowych pokonując koryta wyschniętych rzek i wioski, w których mieszkańcy wskazują nam właściwy kierunek.
Po następnych 2 godzinach jesteśmy w Aourou, które niczym nie różni się od mijanych wiosek; jest tak samo biedne i egzotyczne, ale istnieje jako kropka na mapie. Pogranicznicy mają problemy z pisaniem i czytaniem więc opisanie całej naszej grupy i podstemplowanie paszportów zabiera następną godzinę.
Po tych dwóch procedurach możemy powiedzieć, że jesteśmy w Mali. Co prawda już od 100 km. na jego terytorium, ale dopiero teraz formalnie.
Odpalamy Toyoty i jedziemy do pierwszego większego miasta Kayes. Oczywiście dojechanie do niego zabrało następne ponad dwie godziny, gdyż podobnie jak do tej pory przedzieraliśmy się off-road’owo przez półpustynię.
Kayes położone nad rzeką Senegal jest całkiem przyjemnym miejscem. Dokonaliśmy tutaj wymian walutowych, można było skorzystać z bankomatów i zjeść dobry posiłek. Miejscowy targ też był bardzo ciekawy.
Naszym celem jest wioska Manantali nad rzeką Bafing, gdzie znajduje się kemping prowadzony przez Holendra. Gdy wyjeżdżamy z Kayes zapada już zmrok; na tej szerokości geograficznej noc przychodzi szybko i po kilku minutach jest całkowicie ciemno. W tym jednym z najbiedniejszych krajów świata nie ma latarni przy drogach i żadnych świateł w okolicznych glinianych domkach więc oprócz asfaltu, którego się trzymamy nie mamy żadnych punktów orientacyjnych.
Do Manantali mamy 230 km. i jadąc ostrożnie mamy szansę tam dotrzeć po 4-5 godzinach. O godzinie 19.00 docieramy nagle do końca drogi i cały nasz plan bierze w łeb.
Dojechaliśmy do przeprawy promowej na rzece Bakoy, droga nagle się skończyła, nie ma mostu i nie ma promu. Wśród czarnej nocy próbujemy znaleźć jakieś informacje i dogadać się z miejscowymi. Po dokładnym przyjrzeniu się nawigacji widać, że jesteśmy na prawym brzegu Bakoy, który razem z Bafingiem tworzy właśnie Senegal. Prom kursuje do 18.00 więc rozkładamy biwak na nabrzeżu i czekamy na pierwszą przeprawę o 6.00 rano. Gdy już na dobre balujemy prom się pojawia i o 21.00 wykonuje ponadplanowy kurs; mocno to nas zaskakuje i nie dajemy rady się załadować. Trochę szkoda, ale popłyniemy już jutro.
Nocleg na trasie.