8.00 – 18.00, za Bou Lanouar (Mauretania)
Jesteśmy na granicy, tankujemy pod korek i ustawiamy się w niewielkiej kolejce. Mimo, że przed nami nie ma zbyt wielu samochodów wiem, że wyjechanie z Maroka zajmie nam trochę czasu. Procedura jest mi znana, odwiedzamy kilka okienek, stemplujemy paszporty i dokumenty celne pojazdów. Najwięcej czasu zajmuje oczekiwanie na rentgen pojazdów, który jest obowiązkowy w Maroku dla wyjeżdżających i wjeżdżających samochodów. Rentgen jest tylko na południowej granicy z Mauretanią, na innych przejściach samochodów nie skanują. Po rentgenie jeszcze tylko ostatnie wpisanie do grubej księgi prowadzonej przez żandarmerię i wyjeżdżamy z Maroka.
Wjeżdżamy w osławioną strefę „ziemi niczyjej” między Marokiem i Mauretanią. Z inicjatywy Maroka został położony asfalt do połowy strefy, dalej jest bez zmian, czyli przetarty przejazd między wrakami samochodów, wielkie dziury i doły. Wielu podróżników opowiada o tym odcinku, który w niektórych miejscach jest nadal zaminowany i zdarzył się nawet jeden przypadek eksplozji miny po najechaniu na nią pojazdu. Opisywane jest to z wielkimi emocjami i uniesieniem, a prawda jest taka, że jest to zwykłe 5 kilometrów, które przejeżdża się tak samo jak wiele innych odcinków w Maroku i Mauretanii tylko nie wolno zjeżdżać z utartego szlaku. Emocje wzbudza nie świadomość tych min, a grupa naganiaczy, która za wszelką cenę próbuje sprzedać swoje usługi przy organizacji wiz i spraw celnych pojazdów na posterunku mauretańskim.
Ja zdecydowałem, że szybko tą grupę omijam i ewentualnie rozważę pomoc „fiksera” już na samym posterunku.
Wjeżdżamy na posterunek graniczny i od razu podchodzi do nas człowiek, który oferuje swoje usługi. Pomoże załatwić wizy, odprawę celną, ubezpieczenia i zakup waluty. W każdym przypadku wybór takiego człowieka to kwestia wiedzy, czy samemu można te sprawy załatwić i jak szybko się to zrobi. Drugą kwestią jest negocjacja ceny z „pomagierem” za wszystkie te czynności.
My jesteśmy większą grupą, mamy dwa samochody więc po krótkiej rozmowie ustalamy ostateczną cenę za całą usługę i ustawiamy się tylko w kolejce po wizy wjazdowe; resztę już ogarnia „pomagier”
Kupujemy jednorazowe wizy; niestety tylko takie funkcjonują, co oznacza, że wracając z Mali będziemy musieli ponownie wydać kasę.
Po wklejeniu wiz przejeżdżamy samochodami pod posterunek celny, gdzie otrzymujemy od „pomagiera” już wszystkie gotowe dokumenty. Mauretania stoi przed nami otworem, możemy jechać dalej.
Tempo załatwienia było szybkie więc wymieniamy euro na ougija, zjadamy jeszcze na granicy dobrą mauretańską doradę i ruszamy dalej.
Wyjechanie z Maroka trwało godzinę, wjazd do Mauretanii drugą godzinę; po posiłku i zakupach walutowych mamy południe. Dzisiaj jest czwartek i gdybyśmy pojechali do Noakchott po wizę malijską trafilibyśmy jutro na wolny piątek. Szkoda całego dnia więc podejmuję decyzję, że skręcamy na trasę pustynną wzdłuż linii kolejowej Nouadhibou-Zouerat i teraz pokonujemy odcinek, który planowałem zrobić w drodze powrotnej.
Po kilkunastu kilometrach w miejscowości Bou Lanouar skręcamy w niewidoczny trakt pustynny w lewo i zaczyna się prawdziwa przygoda z Saharą. Przed nami 360 km. pięknej pustyni, kilku osad i pustki, po którą się tutaj przyjeżdża.
Od razu po wjechaniu zaczynają się problemy z grzęźnięciem w piasku, dłuższymi przerwami na fotografie i to wszystko powoduje, że do zachodu słońca pokonujmy tylko 40 km. Zatrzymujemy się w osadzie pasterzy.
Nocleg w obozowisku pasterzy.