6.30 – 19.00, Khiva 450 km.
Dzisiaj głównym celem jest Khiva, jednak po drodze jest kilka ciekawych miejsc. Najpierw w Nukus skręcamy do Khojeli, dawnej siedziby Królestwa Chorezmu. Oglądamy kilka ruin fortec. Najciekawsze jednak miejsce znajduje się tuż za granicą w Turkmenistanie (Konye-Urgench) i pozostaje nam tylko popatrzeć na przejście graniczne. Przed nami Khiva, na którą rezerwujemy sobie dwa dni. Wieczorem pierwsze zwiedzanie miasta wpisanego na Listę UNESCO. Wewnętrzne miasto za murami zwane Ichon-Qala jest bardzo dobrze zachowane; jest niczym muzeum na wolnym powietrzu. Uliczki Khivy żyją codziennym gwarem, ale także oczekują turystów, którzy coraz częściej odwiedzają Uzbekistan. Bardzo dobrym rozwiązaniem jest minimum dwukrotne zwiedzanie Khivy z uwzględnieniem wieczornego wyjścia do Ichon-Qala. Wieczorny spacer jest niezbędny gdyż za dnia w 45°C w cieniu obejrzenie wszystkiego jest trochę utrudnione. Warty obejrzenia jest też Pałac Isfandiyar jednak można go obejrzeć tylko do godziny 16. Rewelacyjny obiad zjadamy w restauracji Bir Gumbaz.
Noclegi ze śniadaniem w hostelu Lali-Opa (22 500 UZS=27 PLN).
7.30 – 16.00, Moynaq (Jezioro Aralskie) 423 km.
W związku z ogólną monotonią trasy obieramy za główny cel Jezioro Aralskie. Docieramy tam około 13.00 i rozkoszujemy się fotografowaniem statków na pustyni, jazdą po dnie jeziora, a także wykopywaniem samochodu. Obraz tego czego dokonał człowiek swoim bezmyślnym działaniem jest porażający. Wokół rozciąga się pustynia i wraki dawnych łodzi rybackich. W oddali widać strużkę wody, która zgodnie z zapewnieniami władz Uzbekistanu powoli napełnia wysuszony zbiornik. Pożyjemy, zobaczymy. Wieczorem zasłużony odpoczynek przy dobrej muzyce i wykwintnych trunkach. Podczas kolacji odwiedza nas dwóch Uzbeków, chwilę rozmawiamy. Zauważam minimalne lub żadne zainteresowanie naszą grupą. Bez problemu możemy nocować w każdym miejscu, ludzie są uprzejmi i pomocni. Wszystkie obawy co do krajów Azji Centralnej można włożyć między bajki.
Nocleg nad brzegiem (o ironio).
8.00 – 23.30, Karakalpakstan (Uzbekistan) 551 km.
Pokonujemy długie odcinki kazachskiego stepu, 100 km. przed granicą uzbecką w miarę dobry asfalt zamienia się w dziurawy i piaszczysty szuter. Kolejka samochodów ciężarowych ciągnie się 15 km. przed granicą, ale na szczęście my jadąc osobówkami podjeżdżamy bezpośrednio pod terminal i zostajemy wpuszczeni. Pogranicznik kazachski podejmuje pewne próby wyłudzenia, ale tym razem udajemy, że nie rozumiemy nic po rosyjsku i żołnierz w końcu odpuszcza. Odprawa trwa około 2 godzin. W końcu w ciemnościach wkraczamy do Uzbekistanu. Natychmiast znajduje się konik, u którego dokonujemy wymiany waluty. Jednak zakupy dla 8 osób to już pokaźna suma więc musimy z nim pojechać do najbliższej miejscowości. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, do najbliższej wioski jedziemy 20 km. Nabieramy jakiś podejrzeń, ale zaraz przychodzi myśl do głowy, że tutaj jest Azja; tutaj nikt nie oszukuje. Konik zatrzymuje się, każe nam czekać, a sam jedzie do pobliskich zabudowań. Po kilku minutach wraca z kolegą i z torbą banknotów. Pieniędzy jest taka góra, że nie ma możliwości ich zliczenia. Po pobieżnym przejrzeniu dajemy konikowi dolary i dostajemy walizkę uzbeckich sumów.
Po wieczorze pełnym wrażeń wjeżdżamy kilka kilometrów w pustynię i rozbijamy biwak.
Nocleg na pustyni.
7.45 – 16.00 – Atyrau 303 km.
Ogromne przestrzenie i wielka pustka, ale to dla takich miejsc przyjeżdża się do Kazachstanu. Po drodze jeszcze mamy wizytę nad brzegiem Morza Kaspijskiego, do którego dosłownie wjeżdżamy samochodami (5 km w głąb) i wchodzimy pieszo. Mimo tak dalekiego wjazdu w morze udaje się nam ledwie zamoczyć stopy, jednak wrażenia pozostają niezapomniane. W Atyrau poszukujemy hotelu, ale zostaje nam zaproponowane mieszkanie, które wynajmujemy w dobrej cenie. Rano okazuje się jednak trochę zapchlone, bo drapiemy się wszyscy. Wieczorem robimy wycieczkę po mieście rozlokowanym na granicy Europy i Azji. Pierwsze wrażenia z Kazachstanu są naprawdę dobre, dwa niezbędne elementy do życia są w niskich cenach. Litr oleju napędowego po 2 PLN, litr wódki po 12 PLN.
Nocleg w mieszkaniu (1 250 KZT=29 PLN).
8.30 – 21.30, za granicą Kazachstanu 363 km.
W południe zwiedzamy „rozgrzany jak patelnia” Astrachań. Obejrzeliśmy kreml i spędziliśmy trochę czasu nad Wołgą. Ogólnie miasto zrobiło na mnie dobre wrażenie, aczkolwiek nie jest miejscem, w którym warto się dłużej zatrzymywać. Z Astrachania mieliśmy tylko 70 km do granicy rosyjsko-kazachskiej, którą przekraczamy w szybkim tempie. Nikt niczego od nas nie chce, nie ma żadnych pytań, uwijamy się w godzinę i jesteśmy w Kazachstanie. Za granicą u „koników” wymieniamy po normalnym kursie dolary na tenge i zatrzymujemy się na nocleg w prawdziwym kazachskim stepie.
Nocleg w stepie.
9.40 – 0.00, okolice Aktubinska 524 km.
Dobrymi rosyjskimi drogami docieramy do Wołgogradu. Dzięki przewodnictwu spotkanego Białorusina (mieszkańca Grodna) szybko docieramy w interesujące nas rejony miasta. Zwiedzamy Wołgograd, którego atrakcje ograniczają się w zasadzie do pamiątek z czasów II wojny światowej. Później błądząc trochę po okolicy wjeżdżamy na drogę po wschodniej stronie Wołgi i zdecydowanie mniej uczęszczaną trasą niż zachodnia E40 dojeżdżamy w okolice Aktubinska. Rozbijamy biwak za miastem.
Nocleg w stepie.
8.45 – 2.00, za Kamieńcem Szachtijskim (Rosja) 749 km.
Dzisiaj przed nami granica, o której wielu dużo mówi i wielu straszy. Jednak diabeł nie taki straszny. Granica ukraińsko-rosyjska jest trochę biurokratyczna, ale przejeżdża się ją sprawnie, bez jakichkolwiek żądań finansowych i celowych opóźnień ze strony Rosjan. Cała procedura trwa około godziny, standardowe sprawdzenie paszportów i wypisanie dokumentów celnych na samochody (są w języku rosyjskim i angielskim). Życzmy sobie takich granic. Granicę przekraczaliśmy w nocy, aby nie trafić rano nie ewentualne kolejki. Po całym dniu jazdy jesteśmy zmęczeni więc wbijamy się tylko 60 km. w głąb Rosji i szukamy miejsca na biwak. Powoli rozpoczynają się stepowe krajobrazy i takowe też miejsce znajdujemy na nocleg.
Nocleg w stepie 60 km za granicą.
9.30 – 23.30, Lubnin (Ukraina) 680 km.
Ustaliliśmy, że zwiedzanie Kijowa zostawiamy sobie na koniec wyprawy; priorytetem są miejsca daleko przed nami. Wobec tego staramy się „połknąć” jak najwięcej kilometrów. Po dobrych drogach przygotowanych na EURO 2012 mknie się wyśmienicie. Po kilku zatrzymaniach drogówki ukraińskiej (zakończonych miłą rozmową i jedną niską „opłatą”) i dwugodzinnym korku, w którym utknęliśmy w Kijowie w końcu znajdujemy rewelacyjne miejsce na nocleg wśród pól słoneczników. Konsumujemy zapasy z Polski, domowej produkcji Eugeniusza (orgia smaków).
Nocleg na polu słoneczników.
14.25 – 1.25, okolice Kowla (Ukraina) 538 km.
Po kilku latach wyjazdów do Afryki przyszedł ponownie czas na Azję. Wybrałem od razu kierunek dosyć trudny, bo tzw. „stany”. Trudny przede wszystkim z powodu organizacji wielu wiz i nieprzewidywalności w przekraczaniu wielu granic samochodami (łapówki, utrudnienia itp.).
Wizę kirgiską i tadżycką łącznie z zezwoleniem na wjazd do strefy GBAO załatwialiśmy w Berlinie. Wizę kazachską dwukrotną turystyczną, rosyjską tranzytową i uzbecką turystyczną w Warszawie. Dodatkowo, aby otrzymać wizę turystyczną do Kazachstanu i Uzbekistanu musiałem zorganizować najpierw LOI z firmy Stantours. Nie miałem żadnych wątpliwości, że tranzytowa wiza uzbecka to stanowczo za krótki czas na obejrzenie wspaniałych zabytków jakie oferuje ten kraj dlatego też zdecydowałem się na droższą, ale turystyczną wizę. Po kilkumiesięcznych przygotowaniach wszystko było gotowe i mogliśmy ruszać na wyprawę.
Część ekipy dojeżdża z Gorzowa, część z Poznania. W konsekwencji wyruszamy trochę późno. Z drugą częścią podróżników z Land Rovera spotykamy się przed przejściem w Dorohusku i już w komplecie wjeżdżamy na Ukrainę. Granicę polsko-ukraińską pokonujemy w dobrym półgodzinnym tempie. Jest późno, jesteśmy zmęczeni więc zatrzymujemy się na parkingu i rozkładamy namioty.
Nocleg na leśnym parkingu.
8.30 – 11.00, Kalisz 1 817 km.
Po ponad 26 godzinach jazdy szczęśliwie docieramy do Kalisza. Wyprawę można uznać za zakończoną.
8.10 – 13.30, Tanger Med. 146 km.
Dzisiaj krótki odcinek z Larache do portu. Po drodze dokonujemy jeszcze zakupów w centrum handlowym Mariane w Tangerze i spokojnie odprawiamy się przed wjazdem na prom. Jeszcze raz nas prześwietlają. Cała procedura się przedłuża i w konsekwencji wyruszamy o 16.00. Płyniemy do Sete we Francji, bo jest to jedyna alternatywa, aby rozsądnym czasie dotrzeć do Polski. Niestety nie było rejsu do Genui w odpowiadającym nam dniu i musieliśmy skorzystać z trochę krótszego do Sete. W związku z tym mamy o 400 km. większy dystans do przejechania.
Nocleg na promie.
9.10 – 22.30, Larache 699 km.
Podobnie jak z Essauirą nikt z moich towarzyszy podróży nie był jeszcze w Marrakeszu więc zapadła decyzja, że wjedziemy chociaż na kilka godzin i pospacerujemy na Placu Jam el Fna. Bez większych problemów komunikacyjnych wjechałem do centrum i zaparkowaliśmy przed samym placem. Niestety w godzinach dopołudniowych plac nie tętni jeszcze życiem tak wieczorem. Brakuje charakterystycznych jadłodajni w centrum placu, nie ma wszechobecnego hałasu, sprzedawców soku pomarańczowego, zaklinaczy węży, nagabywania i atmosfery tworzącej klimat tego miejsca. Skończyło się na spacerze i dobrym obiedzie w jednej z wielu restauracji.
Ruszyliśmy dalej w drogę z zamiarem dojechania do Larache. Po całym dniu jazdy po rewelacyjnych marokańskich autostradach dojechaliśmy do celu. Nocujemy w znajomym hotelu i konsumujemy znakomite owoce morza.
Nocleg w hotelu (50 MAD=19 PLN).
8.50 – 22.30, Essauira 699 km.
W związku z tym, że nikt w mojej grupie nie był wcześniej w Maroku postanowiliśmy pobyć w jakimś miejscu dłużej. Padło na Essauirę, miasto turystyczne, ale z bardzo dobrym klimatem i mimo dużej liczby turystów z Europy nie przereklamowane i godne obejrzenia. Ja byłem tutaj po raz trzeci i zawsze znalazłem coś ciekawego do obejrzenia. Plątanina uliczek, dobre jedzenie, możliwość zakupu oryginalnych marokańskich pamiątek (i to bez nachalności sprzedawców), interesująca architektura, prawdziwa marokańska atmosfera; to wszystko oferuje Essauira i polecam ją każdemu podróżnikowi.
Nocleg na kempingu w Essauira (28,66 MAD=10,47 PLN).
8.20 – 22.30, Tarfaya 751 km.
Sahara Zachodnia to wielka, piękna pustka, dla której przyjeżdża się chłonąć krajobrazy. Z drugiej strony to dla nas odcinek tranzytowy w drodze do innych miejsc lub tak jak teraz odcinek powrotny do kraju. Połykam kilometry i wieczorem rozkładamy nocleg w okolicach Tarfaya.
Nocleg przy miejscowości Tarfaya.
11.00 – 22.00, plaża w Ain Berda 594 km.
Dzisiaj jest piątek, czyli wolny dzień dla muzułmanów i mam sprytny plan przejechania szybko granicy mauretańsko-marokańskiej. Sprawnie pokonujemy 410 km do granicy. Faktycznie były pustki więc odprawa poszła szybko. Przejechaliśmy pas ziemi niczyjej i wjechaliśmy na granicę marokańską także całkowicie pustą. Jednak kontrola paszportów i prześwietlanie rentgenem samochodu zabrało trochę czasu. Po godzinie byliśmy wolni. Wlaliśmy taniego marokańskiego paliwa i postanowiliśmy dotrzeć do naszej znajomej plaży.
Nocleg na plaży w Ain Berda.
8.50 – 16.30, Nouakchott 283 km.
Plan na dzisiaj to dotarcie do stolicy Mauretanii. 50 km. i jesteśmy na granicy Mauretanii. Z Senegalu wyjeżdżamy bez większych problemów. Wjazd do Mauretanii też przebiegł gładko. Po kilku kilometrach wjeżdżamy do Parku Narodowego Diawling gdzie musimy uiścić opłatę (poprzednio jechaliśmy w nocy i nam się upiekło). Jedziemy wzdłuż rzeki Senegal i możemy się napawać widokiem niezliczonej rzeszy najróżniejszych ptaków i guźców. W miejscowości Keur Massene odbijamy w lewo i omijając Rosso wjeżdżamy na główną N2 około 120 km. przed Nouakchott. Spokojnie docieramy do Oberży Menata i wieczorem ruszamy w miasto.
Nocleg w Oberży Menata (2 000 MRO=20 PLN).
Cały dzień odpoczywamy w Saint Louis.
Nocleg na kempingu Ocean (2 600 CFA=16,40 PLN).
8.00 – 1.40, Saint Louis 819 km.
Rano pojawiają się żołnierze i możemy się odprawiać. Trwa to powoli, ale systematycznie. Bez problemu wjeżdżamy z naszymi unijnymi paszportami. Również nikt nie chce od nas żadnych ekstra pieniędzy ani nie robi problemu z wiekiem samochodu Iveco. Normalne opłaty i miła atmosfera. Zdecydowanie polecam to małe przejście graniczne nieskażone korupcją tak jak inne senegalskie punkty graniczne. Na granicy podejmujemy też decyzję o ominięciu Gambii i jechaniu tylko przez Senegal do Saint Louis. Jedzie się całkiem dobrze i tylko w Thies trafiamy na objazdy ze względu na święto narodowe. Tracimy 3 godziny. Totalnie zmęczeni docieramy w nocy do znajomego kempingu w Saint Louis.
Nocleg na kempingu Ocean (2 600 CFA=16,40 PLN).
8.40 – 22.00, Salikenie 245 km.
Od dzisiaj zaczyna się nasz powolny powrót do domu. Wracamy tą samą trasą do Bambadinca, a następnie przez Bafata i Contuboel do małego przejścia granicznego w Salikenie. W Bafata, w barze prowadzonym przez Portugalkę (jeszcze z czasów kolonialnych) zjadamy wspaniałe befsztyki, kurczaka i rewelacyjne frytki. Następnie zjeżdżamy z asfaltu i przez następne 65 km do granicy jedziemy szutrami. Po wytłumaczeniu celnikom, że jesteśmy misją turystyczną z Europy wyjeżdżamy z Gwinei-Bissau nie wnosząc żadnych niepotrzebnych opłat. Żegnamy gościnną Gwineę. Przy senegalskich budynkach jest całkowita pustka. Rozbijamy biwak i zostawiamy odprawę na rano.
Nocleg na granicy senegalskiej.
8.50 – 16.00, okolice Jemberem 20 km.
Wczorajsze rozmowy z przewodnikiem na nic się zdały. Oglądanie szympansów i pływanie pirogami jest atrakcyjne, ale nie za cenę jaką sobie wymyślił przewodnik. Jak to zwykle bywa organizujemy wszystko sami. Zdobywamy dokładną mapę z lokalizacją portu oraz miejscami występowania szympansów i ruszamy w te miejsca sami. Po godzinie jazdy i następnej godzinie trasy pieszej jesteśmy w porcie i wynajmujemy pirogi. Wracając udaje nam się obejrzeć również szympansy. Dzień zaliczamy do udanych.
Nocleg w Jemberem (833 CFA = 5,25 PLN).
8.40 – 19.30, Jemberem 340 km.
Żegnamy się z rodziną, która udzieliła nam gościny i ruszamy do Jemberem – wioski w Parku Narodowym Cantanhez. Jedzie się wyśmienicie, bez żadnych problemów i postojów. Zatrzymujemy się na małą kąpiel w Rio Corubal przy Wodospadzie Saltinho. W miejscowości Mampata kończy się asfalt i wjeżdżamy w prawdziwą dżunglę. Trudną, ale jakże piękną off-roadową trasą brniemy coraz głębiej w park. Mijamy malutkie wioski, dziką przyrodę, kilka razy pokonujemy brody (na szczęście to pora sucha więc jest to możliwe). Po 75 km i 5 godzinach jazdy wjeżdżamy do wioski Jemberem, siedziby władz parku (dużo powiedziane) i miejsca naszego noclegu. Negocjujemy cenę noclegu i zaczynamy prowadzić rozmowy z przewodnikiem na temat jutrzejszych atrakcji.
Nocleg w Jemberem (833 CFA = 5,25 PLN)
8.00 – 19.40, Sao Domingos 168 km.
Mamy krótki odcinek do pokonania, ale dwie granice i załatwienie wizy do Gwinei-Bissau. Granica gambijsko-senegalska sprawnie i szybko, później skorumpowany żołnierz senegalski, którego ostro zjechałem i przestraszony zrezygnował z „kadu”. W Ziguinchor konsulat Gwinei-Bissau zmienił swoje miejsce i trochę go szukaliśmy. Nikogo nie zastaliśmy, ale telefonia komórkowa działa dobrze i po 2 godzinach zjawił się urzędnik, który skasowawszy po około 150 PLN od osoby wystawił w kilkanaście minut wizy. Udało się i możemy ruszać dalej. Na granicy senegalsko-gwinejskiej znowu ostre spięcie, bo senegalskim pogranicznikom (a w zasadzie nie umundurowanym cwaniakom) nie podoba się, że jeździmy po Senegalu bez wiz. Po pierwsze Polacy jako obywatele Unii nie potrzebują wiz (o czym się już przekonaliśmy), a po drugie ktoś nas już dwa razy wpuścił do Senegalu i nie były to krasnoludki. Oczywiście tacy ludzie zawsze chcą pieniędzy, ale nie mają za bardzo wyboru i muszą nas wypuścić.
I tutaj strasznie nam pogrozili, bo oznajmili, że bez wiz nie wpuszczą nas do Senegalu. Tak potwornie się przestraszyliśmy, że o mało co nie położyliśmy się ze śmiechu.
Najważniejsze jednak przed nami, wielka niewiadoma – Gwinea-Bissau. Granica sprawnie i dosyć szybko. Jedziemy główną trasą z Sao Domingos do stolicy Bissau. Droga jest prawie pusta. Widać ogromną różnicę w zamożności obywateli Senegalu i Gwinei-Bissau. Mijamy małe wioski. Biedne, ale w przeciwieństwie do Senegalu czyste i schludne. W jednej z nich przy drodze zatrzymujemy się na nocleg. Miejscowi pozwalają rozbić biwak, rozkładamy graty, wyciągamy gitarę. Impreza z muzyką i śpiewami trwa do późna w nocy. Pierwsze wrażenia z Gwinei-Bissau rewelacyjne i niezapomniane.
10.00 – 16.00, Gunjur 100 km.
Dzisiaj jedziemy z wizytą do Rezerwatu Abuko, a później spędzamy miłe chwile na gorącej tylko naszej plaży, przy drinkach i innych uciechach duchowych tudzież cielesnych. Wieczorem miejscowi serwują nam „zabawę taneczną” przy dźwiękach bębnów.
Nocleg na kempingu Nukusu (290 GND=27 PLN).
6.40 – 15.00, Gunjur 74 km.
Rano ciąg dalszy „wolnej amerykanki” z wjazdem na prom. Po dużych nerwach udaje się całej trójce, chociaż cześć mojej Toyoty jest poza promem (ale co tam, to przecież Afryka). Po drugiej stronie podobne dantejskie sceny z wjazdem utwierdzają nas w tym, że rezygnujemy już z jakichkolwiek przepraw przez Gambię. Tankujemy w Banjul, zjadamy świetne dania w restauracji i spokojnie ruszamy na wybrzeże znaleźć miłe miejsce na kilka dni odpoczynku.
Nocleg na kempingu Nukusu (290 GND=27 PLN).
7.50 – 16.00, Barra 314 km.
Wynosimy się szybciutko z Dakaru (okazało się, że dokumentów nie trzeba potwierdzać w Dakarze). Docieramy do granicy Senegalu i Gambii.
Odprawa senegalska idzie szybko i kończy się niestety opłatą po 10 EUR za każdy samochód (oczywiście do kieszeni pogranicznika); płacimy i wjeżdżamy do Gambii. Kupujemy wizy na granicy (nie ma potrzeby załatwiania w Polsce dwukrotnie droższych), odprawiamy samochody i gdy mamy ruszać zaczyna się kontrola narkotykowa, a w zasadzie sprawdzanie lekarstw jakie mamy ze sobą. Trwa to dosyć długo, ale w końcu jedziemy. Gambia to malutki kraj więc szybko dojeżdżamy do miejscowości Barra, gdzie mamy zamiar się przeprawić na drugi brzeg rzeki Gambii do Banjul. To nie okazuje się proste, rozgrywają się dosyć dramatyczne sceny, kolejka samochodów żyje własnym życiem. Nie udaje nam się wjechać na prom tego dnia, ale uruchamiamy nasze wszystkie możliwości negocjacyjne i zostajemy wpuszczeni bez kolejki na zamykany terminal portowy, co oznacza zabranie się pierwszym porannym kursem.
Nocleg w porcie.
11.10 – 16.00, Dakar 327 km.
Dzisiaj na celowniku mamy Dakar. Stolica, miejsce związane z najbardziej znanym rajdem samochodowym i ogólnie cel sam w sobie. Dla nas jeszcze obowiązek podstemplowania dokumentów celnych wydanych na granicy. Chyba tylko to ostanie stwierdzenie usprawiedliwia odwiedzenie Dakaru. Ogromny korek przy wjeździe do miasta, brak jakiegokolwiek sensownego miejsca noclegu (oczywiście z wyjątkiem hoteli z „górnej półki”) i w sumie brak szczególnych miejsc do obejrzenia. Klimat miasta „wchłania” się poprzez ogromny ruch uliczny, smog, hałas, mieszankę biedy z bogactwem i przepychem. Dodając jeszcze obejrzane przez nas dzielnice poza centrum, gdzie sklepy są okratowane i z małymi okienkami do wydawania towaru; obraz Dakaru nie jawi się przyjemnie. Jednak te wszystkie negatywne wrażenia składają się na specyficzny obraz stolicy i mogą być bardzo kuszące dla turystów. Spędzamy trochę czasu na Przylądku Zielonym (najbardziej na zachód wysunięte miejsce Afryki) i tam też w okolicach ambasady USA nocujemy.
Nocleg na Przylądku Zielonym.
11.00 – 13.00, Saint Louis 53 km.
Jak to zwykle bywa poza Europą, czas płynie w innym tempie. Celnik pojawia się o 10.00 i do 11.00 musi się rozkręcić. Land Rover i Toyota otrzymują stosowne dokumenty celne za normalną opłatą (2 500 CFA=16 PLN), jednak kumpel z Iveco zostaje oszukany i naciągnięty na 100 EUR (ponoć ze względu na wiek auta), jest to oczywiście ewidentne złodziejstwo, ale co zrobić. To pierwsze i nie ostatnie negatywne wrażenia z Senegalu.
Ruszamy do Saint Louis. Nocleg znajdujemy na kempingu Ocean. Po południu ruszamy na pierwsze zwiedzanie miasta wpisanego na Listę UNESCO. Post kolonialne budynki wyglądają bardzo interesująco (choć są bardzo zniszczone). Na szczęście architektura wraz z senegalską mieszanką kulturową robią bardzo dobre wrażenie i tworzą świetną atmosferę. To przyćmiewa „małe niedociągnięcie” jakim jest wszechobecny śmietnik. Niestety plaża na naszym kempingu to już standardowe wysypisko śmieci. Wieczorem zjadamy w pobliskiej restauracji smaczne dania kuchni senegalskiej i humory nam się poprawiają.
Nocleg na kempingu Ocean (4 EUR=16,40 PLN).
12.30 – 22.00, Diama 316 km.
Wyjeżdżamy z opóźnieniem, ale nie mamy do pokonania dużego odcinka. Trasa na południe od Nouakchott jest pusta, ale nie obywa się bez przygód. Kolega beztrosko wjeżdża w piasek swoim Iveco, które mu gaśnie, a ma uszkodzony rozrusznik. Akcja wyciągania 3-tonowego samochodu trwa 2 godziny. Moim celem jest ominięcie najgorszego w Afryce przejścia granicznego w Rosso i przejazd do innego na tamie w Diama. Jednak niestety trafiamy do Rosso i z pewnymi kłopotami, ale w końcu bez żadnych łapówek znajdujemy trasę do Diama przez Park Narodowy Diawling. Droga jest bardzo interesująca i obfitująca we wszelakiego rodzaju ptactwo i guźce. Do granicy mauretańskiej dojeżdżamy już po ciemku.
Jak to zwykle bywa pogranicznicy chcą pieniądze (niby za pracę po godzinach), ale twardo odmawiam i w końcu odpuszczają. Przekraczamy na tamie rzekę Senegal i wjeżdżamy do Senegalu, odprawa paszportowa bardzo szybko i bez żadnych kłopotów mimo braku wiz w paszportach (nowe paszporty bez problemu, ze starszymi można mieć problem z wjazdem) , ale odprawa celna dopiero rano.
Nocleg na granicy.
9.20 – 20.30, Nouakchott 591 km.
Mam nadzieję, że uda nam się szybko wjechać do Mauretanii. Dojeżdżając do granicy „ścigamy” się z grupą Francuzów, którzy też jadą do Mauretanii. Gdy podjeżdżamy do granicy jesteśmy na 7 miejscu. Cała procedura trwa 1.5 godziny. W końcu wyjeżdżamy z Maroka i zaminowanym pasem ziemi niczyjej dojeżdżamy do posterunku mauretańskiego. Mam już „obcykane” wszystkie czynności graniczne więc wszystko idzie sprawnie. Wymiguję się od płacenia, spławiam „pomagacza” i tylko płacę 10 EUR na odprawie celnej (wzorem roku ubiegłego, chociaż korciło mnie aby się trochę postawić celnikowi). Jeszcze tylko ubezpieczenie i już jesteśmy w Mauretanii. Od razu ruszamy dalej z zamiarem dotarcia do stolicy. Jak to bywa w tych stronach trasa jest pusta, bezproblemowo trafiamy do Nouakchott i do Oberży Menata. Wieczorem idziemy na smaczną doradę w znajomej restauracji.
Nocleg w Oberży Menata (2 000 MRO=20 PLN).
10.00 – 18.00, plaża w Ain Berda 612 km.
Pokonujemy kilometry Sahary Zachodniej. Nocleg znajduję w tym samym miejscu, w którym spaliśmy rok temu. Dojście do Atlantyku jest z reguły utrudnione ze względu na wysokie klify jednak to miejsce ma swobodny dostęp do oceanu. Po kilku dniach bez prysznica wszyscy korzystają z przyjemnej, aczkolwiek zimnej kąpieli. Na szczęście wieczór robi się o wiele cieplejszy ze względu na zapasy trunków z Rzeczypospolitej.
Nocleg na pustyni.